poniedziałek, 23 grudnia 2013

Motyle

Moja głowa pełna jest motyli, które wzlatują wysoko w górę. Mimo tego, iż posiadają na własność całą przestrzeń nieba lecą bardzo blisko siebie, tak blisko, że ich skrzydła uderzają jedne o drugie. Kiedy dochodzi do uderzenia skrzydła motyli nagle ulegają połączeniu. W ten sposób motyle nie mogą już lecieć. Spadają więc w dół z niezwykłą szybkością i tracąc kompletnie kontrolę nad wszystkim, co je otacza wpadają z powrotem do wnętrza mojej głowy.


środa, 10 kwietnia 2013

Droga


Siedząc w Sali w prawym skrzydle zamku Che Dio zajmował się wysłuchiwaniem ludzkich snów. Nella przyszła do niego jako ostatnia tamtego wieczora:

„Trafiłam do świata, w którym była tylko dwie ulice. Jedna z nich wiodła ku przyszłości, druga prowadziła w przeszłość. Spędziłam całe dzieciństwo rzucając monetą,by zdecydować, w którą stronę pójść. Spędziłam dorosłe życie debatując nad tym, która z ulic jest bardziej właściwa. Kiedy zniedołężniałam i straciłam wzrok nie rozróżniając dróg wybrałam tę, która była bliżej i wtedy odkryłam, że tam, gdzie kończy się jedna z nich, rozpoczyna się druga”

niedziela, 7 kwietnia 2013

Kocia wyspa


Kupię sobie kota i zamieszkam z nim na skraju czasu, na małej wyspie leżącej gdzieś poza wszystkimi mapami. Będę chodzić z nim rankiem na spacery, a wieczorem zwijać się obok niego w kłębek tak, żebyśmy razem tworzyli dwa kłębki obok kominka – kłębek koci i ludzki. Na wyspie nie będzie więcej zwierząt, będziemy tam tylko my dwoje. Nikt nie będzie nas oceniać, kot nie będzie oceniać mnie a ja nie będę oceniać kota. Jedynym naszym towarzyszem będzie wszechobecny ocean wody i ocean gwiazd. Wyobraź sobie, jak wspaniałe życie będziemy wiedli, ja i kot. Nie będzie ambicji, bo i po co komu ambicje, kiedy obok wyspa, kot i morze. Do czasu kiedy kot zacznie budować łódź, bo w kociej głowie zrodzi się chęć ucieczki. Zbuntuje się przeciwko pięknu naszego życia i wtedy i we mnie zacznie kiełkować uczucie złości i smutku. Oddalę się od kota i na drugim końcu wyspy zacznę budować swoją łódź, zerkając od czasu do czasu przez ramię, by ocenić rezultaty starań kota. Wtedy wyspa pozna uczucie zawiści, i zbuntuje się przeciwko nam. Gdy wsiądziemy na nasze łodzie, by wydostać się z nikąd wyspa sprawi, że do nikąd będziemy wracać w nieskończoność, zmuszając nas, byśmy okrążali ją tysiące razy. A łodzie moja i kocia będą płynęły w przeciwnych kierunkach. Za każdym razem, gdy spojrzę kotu w oczy będę widzieć w nich kłębek koci i ludzki skulone obok kominka, a kot w moich oczach będzie widział jedynie swoją zawiść. 

sobota, 2 marca 2013

Piramida


Tego dnia, kiedy runęły ostatnie budynki ostatniego z miast z nieba spadł deszcz, którego krople były ciężkie i lodowate. Mieszkańcy pozbawieni schronień stali bezwładnie wymachując rękoma niczym małpy, nadzy i bezbronni, szukając w głowach wspomnień o miejscach bezpiecznych, pachnących spokojem. Woda była sroga, zmywała więc nie tylko brud i ciepło z ciał ludzi, ale uderzając coraz silniej w ich czaszki poczęła zmywać także wspomnienia lat sielanki. Na lata te składały się dni, których wtedy nie potrafili należycie przytrzymywać, słowa, które wypowiadali nie zwracając uwagi na wielość ich znaczeń i wreszcie same znaczenia, ukryte w gestach powtarzanych każdego ranka. W płucach ludzi wzrastały niepokoje, w głębiach ich oczu wylęgały się dziecięce lęki, by powoli wyczołgiwać się w kierunku światła. Chcąc znaleźć ucieczkę przed deszczem, a znajdując spojrzeniem jedynie prochy miast, w porywie rozpaczy ludzie zaczęli chować się jedni pod drugimi, biorąc na ramiona słabszych i bezbronnych, wypychając ich w górę, w kierunku stracenia, aż utworzyli piramidę sięgającą nieba, na której szczycie płakały dzieci. 

niedziela, 10 lutego 2013

Matylda (opowiadanie)


Lato było upalne, a sierpniowe popołudnia ciężkie. Nosiłem spodnie na szelkach, bez koszulki. Żeby poczuć wiatr, gdyby kiedyś zawiał. Wszystkie pieniądze, jakie zarabiałem czasem, pomagając pani Mirandzie zbierać czereśnie, wydawałem na gumy do żucia. Kupowałem je w sklepie, który stał na skrzyżowaniu głównych dróg, tuż obok stacji kolejowej. Gumy do żucia dodawały mi stylu. Zresztą nie tylko mnie. Było nas pięciu. Ja, Beniamin, Kosma, Filip i mały Pat, którego mama pracuje pod latarnią, o czym nie powinienem mówić. 
 Słyszałem kiedyś opowieści o chłopakach, którzy nie nosili butów. Ich stopy po jakimś czasie przyzwyczajały się do zimna i twardej ziemi. Podobało mi się to. Pewnego dnia powiedziałem mamie, że nie będę nosił butów. Załamała ręce i zaprowadziła mnie do kościoła.
 Od tamtego dnia nie nosiłem butów przez całe dwa miesiące. Mam teraz twardą skórę na stopach, jestem z niej dumny. Beniamin też nie nosił butów. On pierwszy się do mnie przyłączył i od tego czasu chodziliśmy po mieście razem. No i potem pojawiło się jeszcze trzech i było nas pięciu. Ale to już powiedziałem.
 Byliśmy najgroźniejsi w dzielnicy. Chodziliśmy po ulicach, żuliśmy gumy, wieszaliśmy się na trzepakach. Filip z Kosmą byli starsi, lubili siłować się na rękę. Jeśli któryś przegrał, musiał dobrowolnie przyznać się do wybicia okna, które wybił zwycięzca. Taka była kara za przegraną, nagród nie było, byliśmy twardzi.
 Wszystkie zasady ustalałem ja. Nie było ich dużo, bo nie lubię papierkowej roboty. Nie było ich dużo, ale były ważne i każdy z nas musiał ich przestrzegać. Nazywaliśmy je przykazaniami.
 Pierwsze – nigdy o nic nie proś, bierz, co chcesz. Bo proszą tylko chłopcy od Rollingów, ci w okularach. My nie nosiliśmy okularów. Tylko mały Pat miał je kiedyś, ale zgubił w jeziorze. Potem dostał piegów, nie wiem, czemu. Wszyscy mieliśmy piegi, dużo siedzieliśmy na słońcu. Ale wracając do tematu: pierwsze – bierz, co chcesz. Nie chodziło o to, żeby coś komuś zabierać, żeby kraść. Oczywiście nie jestem głupi. Tu chodziło o honor, o dumę. Chodziło o to, żeby z czasem mieć pewność, że jest się kimś. Wypowiedziane słowo
musi się liczyć w wielkim świecie.
  Drugie przykazanie – nie zadawaj się z mięczakami. Każdy wie, o co chodzi. Wszyscy mieliśmy takie samo zdanie na temat chłopców od Rollingów. Kołnierzyki. Ja tylko raz w życiu założyłem kołnierzyk. Było to na pogrzebie ojca. Musiałem mu oddać cześć, oddać mu honor.
 Ojciec był niski. Ja też jestem niski, mam to po nim. Mam też po nim czarne włosy i czarne oczy. Ojciec został zastrzelony na ulicy dwa dni przed tym, jak skończyłem siedem lat. Wiem, kto to zrobił. Wiem, bo widziałem, jak się uśmiecha na pogrzebie. Najciemniej jest pod latarnią, każdy głupi to wie. Ten człowiek był bardzo wysoki, łysy i miał srebrne binokle na szpiczastym nosie. Jego łysina błyszczała w słońcu, pamiętam dokładnie. Nie wiedziałem, jak się nazywa, ale wiedziałem, że pewnego dnia go znajdę i pomszczę ojca. I co z tego, ze policja nigdy nie znalazła sprawcy? Ja go znałem. Nikomu się powiedziałem o tym, co wiem. To była moja sprawa, nie ich. Tamtego dnia, rzucając kupkę ziemi na drewnianą trumnę, wtedy, kiedy miałem na sobie czarną koszulę z kołnierzykiem, przysięgłem na wszystko, że zabiję mężczyznę w binoklach. Po pogrzebie ojca musiał wyjechać, nigdy potem go nie widziałem.
 O czym wcześniej mówiłem? O przykazaniach. Teraz trzecie przykazanie, ostatnie już, bo nie lubię papierkowej roboty. Trzecie przykazanie dotyczy dziewczyn, żeby się z nimi obchodzić jak należy. Nic nie dodam, każdy głupi wie, o co chodzi.



 Czym różniły się dziewczyny z naszej dzielnicy od dziewczyn w białych sukienkach? Wszyscy wiedzieliśmy, że różnią się od nich tak bardzo, jak różnią się smaki gumy do żucia i chleba. Dziewczyny z naszej dzielnicy nosiły krótkie włosy, do uszu. Miały chude nogi i brudne ręce. Nosiły szerokie, powyciągane swetry po mamach. Dziewczyny z mojej dzielnicy chodziły po drzewach i wypychały językami policzki, zanim zaczynały rozmawiać z chłopcami. Były ważne i szybko biegały. Zadawaliśmy się z nimi, kiedy trzeba było wymienić się z nimi gumami do żucia.
O dziewczynach z Phraeox nie wiedziałem dużo. Wiedziałem tyle, co wszyscy – że były piękne, że nosiły złote włosy do pasa, pozaplatane w warkocze i powiązane wstążkami. Dziewczyny w białych sukienkach były inne. Nawet poruszały się inaczej. Nigdy nie skakały. Chodziły powoli i stawiały małe kroczki w swoich baletkach. Nie chichotały, nie krzyczały i nie rzucały szyszkami. Nigdy tego nie widziałem, a widziałem już przecież dużo.
Dziewczyny z Phraeox nie rozmawiały z żadnym z nas. Nie podchodziły do płotu, przy którym staliśmy, patrząc na nie czasem, gdy miały lekcje na dworze. Siedziały wtedy na krzesłach, jedna za drugą, w równych rzędach, prawie jak w klasie. Po cichu notowały w kajetach to, co dyktowała im stara nauczycielka. Nie lubiliśmy tej nauczycielki, bo myśleliśmy, że to właśnie ona nie pozwala dziewczynom rozmawiać z nami. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to wcale nie jej wina. Taki po prostu jest świat. Dziewczyny z Phraeox były lepsze, więc różni ludzie zabraniali im wielu rzeczy, żeby je chronić przed nami. Nawet teraz tego nie rozumiem. Nie jestem wcale głupi. Świat jest głupi.
 Mój stryj Nikodem też tak mówi, kiedy czasem do mnie przyjeżdża. Stryj Nikodem jest bratem ojca. Myślę, że jest do ojca podobny. Zawsze szanowałem go i lubiłem spędzać z nim czas. Stryj Nikodem obiecał mi kiedyś skórzaną kurtkę, taką prawdziwą. Czekałem na tę kurtkę za każdym razem, kiedy dowiadywałem się, że przyjedzie. Siedziałem przed domem i patrzyłem na drogę, szukając wzrokiem czarnego samochodu z ciemnymi szybami. Ten samochód był naprawdę przedni. Stryj Nikodem zabrał mnie nim kiedyś na przejażdżkę. Jechaliśmy tak szybko, że włosy nad czołem podnosiły mi się do góry, kiedy wiatr wpadał przez okno do środka. Ciągle wspominam tamten dzień. Później, kiedy stryj przyjeżdżał nie jeździliśmy już na przejażdżki. Stryj był bardzo zajęty. Zostawiał samochód u nas, w starym garażu i wychodził załatwiać poważne sprawy. Przed wyjściem zawsze mówił mamie i mi, że zabije kogoś, kto tknie jego samochodu. Stryj Nikodem dba o swoje rzeczy. Kiedyś mieliśmy psa, z którym bawiła się Cecylia, moja siostra. Pies nazywał się Felix i kulał na jedną nogę. Pewnego dnia Felix wszedł do garażu, kiedy stał tam samochód stryja i obsikał jedno koło. Kiedy stryj wrócił, zabrał psa. Już więcej go nie widziałem. Dobrze, że stryj go zabrał, bo Felix zaczynał już ślepnąć, był stary. Potem mama była zła na stryja, bo Cecylia płakała przez dwa tygodnie za tym psem.
Ale o czym mówiłem? Mówiłem, że stryj Nikodem też powiedział kiedyś, że świat jest głupi. Tylko, że zamiast „głupi” stryj powiedział jakoś inaczej. Nie pamiętam, jakie to było słowo, ale wydaje mi się, że miało podobne znaczenie. W każdym razie stryj powiedział tak na pogrzebie ojca. Potem wyjechał i przez rok go nie widziałem. Mama mówiła mi, że pracuje za granicą żeby zarobić dużo pieniędzy i nam je przywieźć. Jednak gdy wreszcie przyjechał, nie miał żadnych pieniędzy. Kazał mi pójść z Cecylią na spacer, a sam zamknął się z mamą w kuchni. Kiedy wychodziłem z domu kłócili się, głośno krzyczeli. Jak wróciłem wieczorem, stryja już nie było. Nie było też telewizora. Mama powiedziała mi, że stryj zabrał telewizor, żeby go naprawić. Nigdy jednak go nie oddał. Dla mnie to nie był problem, i tak nigdy nie oglądałem telewizora, byłem zbyt zajęty z chłopakami. Stryj Nikodem, po tym jak zabrał telewizor, przyjechał dopiero po długim czasie. Pogłaskał mnie wtedy po głowie i powiedział, że wyglądam prawie jak ojciec. Bardzo mi to schlebiło, poczułem się dumny z tego, że nie wdałem się w mamę. Oczywiście nie mówię, że mama jest brzydka.
Mama jest cicha i miła. Ładnie się uśmiecha czasami. Nosi zieloną bluzkę i błyszczące kolczyki. Powiedziała mi kiedyś, że te kolczyki to jest najcenniejsza rzecz, jaką ma. Obiecałem je chronić, jestem teraz jedynym mężczyzną w domu. Mama powiedziała mi też, że jej kolczyki są bardzo stare. Że dostała je od babci Zoe. Babcia Zoe to mama mamy. Bardzo rzadko ją widzę, bo nie ma nóg i jeździ na wózku. Mieszka w dużym białym domu ogrodzonym płotem. W tym domu mieszkają też inne babcie, babcie Beniamina i Kosmy też. Kiedyś poszliśmy z chłopakami odwiedzić nasze babcie, ale pani, która stała na straży nie wpuściła nas. Powiedziała, że mamy brudne stopy i ręce i że mamy wrócić, jak się umyjemy. Kiedy się umyliśmy, poszliśmy tam jeszcze raz, ale drzwi były zamknięte. Więcej już nie odwiedzaliśmy naszych babć.


Ale to wcale nie o babciach chciałem opowiadać. Wszystko zaczęło się tamtego lata, kiedy nosiłem spodnie na szelkach, bez koszulki. Właściwie nie pamiętam, czy to był wtorek, czy poniedziałek, czy jakiś inny dzień tygodnia. Nie mam pamięci do dat, nie lubię papierkowej roboty. Mama wyjechała na tydzień do swojej siostry, bo siostra mamy ma raka i mama chciała z nią siedzieć. Ja zostałem sam z Cecylią. Oczywiście, potrafiłem zająć się domem. Raz na dwa dni pani Miranda gotowała mi i Cecylii zupę na obiad. To była dziwna zupa, taka breja. Nie smakowała mi. Pewnego dnia Cecylia rozchorowała się na brzuch. Wymiotowała pół nocy i potem miała gorączkę. Nie mogłem znaleźć termometru, ale jak dotykałem ręką jej czoła, było gorące. Cecylia bardzo się trzęsła, była czerwona i cała mokra. Kiedy rano jej się nie poprawiło przestraszyłem się. Wziąłem ją na ręce, chociaż była już dość ciężka, i poszedłem z nią do pani Mirandy. Jej mąż mnie przegonił. On bardzo nie lubił mojego taty i mnie też nie lubił. Telefon, który mieliśmy w domu nie działał, więc nie mogłem zadzwonić do mamy. Zresztą nawet, gdyby telefon działał i tak bym nie zadzwonił, bo nigdy nie rozmawiałem z nikim przez telefon i nie wiedziałem, jak go używać.
Siedziałem przez jakiś czas z Cecylią na kolanach na schodach przed domem i zastanawiałem się, co zrobić. I wtedy wpadłem na pomysł, że znajdę jakiś szpital. Znów wziąłem Cecylię na ręce i szedłem z nią bardzo długo prostą drogą. I doszedłem na pogranicze dzielnic, tam właśnie była Praeox. Jak zwykle wszystkie furtki były pozamykane.
- Masz samochód? – usłyszałem nagle cichy głos. Obróciłem się w kierunku tego głosu, chociaż taki manewr z Cecylią w rękach wcale nie był prosty.
 Dziewczynka siedziała na ławce, tuż za furtką. Nie wiem, czemu wcześniej jej nie zauważyłem. Była jak z bajki, jak zaczarowana. Miała całą głowę w czerwonych włosach, bardzo pokręconych. Miała niebieskie oczy i czerwone usta. Nosiła białą sukienkę. Nie miałem wątpliwości, że chodzi do Phraeox. Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z dziewczynami jej pokroju, nie wiedziałem, jak mam się zachowywać, to było dziwne. Przyszło mi do głowy, że może powinienem się ukłonić, albo pocałować ją w rękę. Była taka piękna. Nic jednak nie mogłem zrobić, bo trzymałem w rękach Cecylię. Poza tym dzielił nas płot.
- Masz samochód? – spytała mnie jeszcze raz, unosząc brwi. Wcale na mnie nie patrzyła, patrzyła na Cecylię.
- Nie.
- Trzeba ją zabrać do szpitala.
- Wiem.
 Przez chwilę milczała, nad czymś się zastanawiała. Dopiero teraz zauważyłem, że ma na nogach lśniące baletki ze wstążkami obwiązanymi wokół kostek. Te buty były naprawdę śliczne. Spojrzałem ukradkiem na swoje za i brudne od błota sandały i zrobiło mi się głupio. Popatrzyłem na dziewczynę. Cała była taka piękna. Zdałem sobie sprawę, że mam otwarte usta, z wrażenia. Szybko je zamknąłem.
- Pojedziesz ze mną i z mamą do szpitala – oznajmiła.
Zamrugałem nerwowo parę razy.
- Z tobą? – zdziwiłem się.
- Ze mną i z mamą. Za moment po mnie przyjedzie. Teraz możesz usiąść i poczekać.
 Bez słowa wykonałem jej polecenie. Wtedy Cecylia nagle zrobiła się strasznie sina, trzęsła się bardziej niż w nocy.
- Nie jest z nią dobrze – zawyrokowała dziewczynka. Wstała i podeszła do furtki, żeby lepiej przyjrzeć się mojej siostrze.
- Nie możesz otworzyć? – spytałem.
Pokręciła przecząco głową.
- Muszę czekać na mamę po tej stronie furtki.
- Nie pozwalają wam wychodzić?
- Nie.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami.
- Mama jedzie – oznajmiła.
 Wtedy zza rogu wyłonił się lśniący, czerwony samochód. Parę razy w życiu takie widziałem, kiedy zapuszczaliśmy się z chłopakami do lepszej dzielnicy. Samochód nie miał dachu, był przedni. W środku siedziała mama dziewczynki. Poznałem ją po włosach, też były czerwone i kręcone. Jak bardzo ta mama różniła się od mojej! Ubrana była w biały żakiet z czarnymi guzikami i białe, szerokie spodnie. Wcześniej tylko parę razy widziałem kobiety w spodniach. W naszej dzielnicy wszystkie mamy nosiły szare spódnice. Mama dziewczynki miała na nosie ogromne, ciemne okulary. Nosiła też buty na obcasach, które zobaczyłem, kiedy wysiadła z samochodu i podeszła do furtki.
- Jak tam, Matylda? – zwróciła się do dziewczynki z uśmiechem. Potem wcisnęła jakiś guzik na tarczy z numerami i bramka się otworzyła.
- Mamo, poznałam tego chłopca – Matylda skinęła głową w moim kierunku. Dopiero wtedy kobieta zwróciła na mnie uwagę. Zdjęła ciemne okulary i przez chwilę patrzyła na Cecylię.
- Widzisz, ona jest chora. Trzeba ją zawieźć do szpitala – powiedziała Matylda.
Mama Matyldy założyła włosy za ucho.
- Gdzie twoi rodzice? – spytała mnie w końcu.
- Mama pojechała do cioci, a ojciec nie żyje – wyrecytowałem.
Kobieta przez moment się nad czymś zastanowiła, po czym podeszła do samochodu i otworzyła tylnie drzwi.
- Wsiadaj – powiedziała – Podwieziemy was.
 Ja jednak wciąż siedziałem bez ruchu tam, gdzie kazała mi usiąść Matylda. Nie mogłem się ruszyć, taki byłem zdziwiony. Dopiero kaszel Cecylii wyrwał mnie z otępienia. Powoli podniosłem się z ziemi, wciąż trzymając siostrę w rękach. Wsiadłem do samochodu, starając się uwierzyć w to, co się dzieje. Matylda usiadła z drugiej strony, obok mnie.
  Przez całą drogę patrzyłem na jej włosy, na jej piękną twarz. Ona obserwowała Cecylię ze współczuciem. Miała mocno zaciśnięte usta. W pewnym momencie uśmiechnęła się do Cecylii. Siostra spojrzała na nią i odpowiedziała bladym uśmiechem. Była bardzo drobna i bardzo krucha. Tamtego sierpnia skończyła cztery lata, wyglądała jednak o wiele młodziej.
- Z kim mieszkasz, skoro twojej mamy nie ma? – spytała nagle mama Matyldy.
- Z siostrą.
- Z tą malutką siostrą? Zupełnie sami? – kobieta obróciła się na chwilę, żeby na mnie spojrzeć.
- Tak – odpowiedziałem cicho, spuszczając głowę. Nie wiedzieć czemu, czułem się winny. Winny dlatego, że mama wyjechała, że zostaliśmy sami i że Cecylia zachorowała. Chyba właśnie z tego poczucia winy, z tego wstydu policzki mi się zaczerwieniły.
 Mama Matyldy musiała to zobaczyć, bo zamilkła i przestała zadawać mi pytania. Matylda chyba też to zauważyła. I wtedy zrobiła coś cudownego, żeby dodać mi otuchy. Wyciągnęła rękę i pogłaskała mnie po głowie. Dwa razy przejechała dłonią po moich włosach, od czubka głowy, aż do szyi. Spojrzałem na nią niepewnie, ale ona nie patrzyła już na mnie. Patrzyła przed siebie, siedziała zupełnie prosto, machała nogami. Jej stopy uderzały o fotel, w którym siedziała jej mama. I wtedy dojechaliśmy do szpitala.


 Mama Matyldy podeszła do recepcji, przez chwilę rozmawiała o czymś półgłosem z kobietą zza lady. Ja w tym czasie położyłem Cecylię na ławce, która stała na korytarzu. Matylda usiadła obok mojej siostry. Nie odezwała się ani słowem.
 Wtedy mama Matyldy skinęła na mnie. Powoli do niej podszedłem. Kobieta z recepcji patrzyła na mnie z pobłażaniem, byłem jednak twardy i nic jej nie powiedziałem. Założyłem ręce na piersiach i uniosłem głowę do góry, spoglądałem w oczy to jednej, to drugiej kobiecie.
- Jak się nazywasz? – spytała mnie pani zza lady. Miała bardzo niski głos i chrypę. Zupełnie jak facet.
- Joachim.
- A nazwisko?
- Joachim Kese. A tam jest Cecylia Kese – wskazałem głową siostrę.
- Dobrze. Powiedz mi, Joachim, wiesz może, w którym szpitalu zwykle się leczycie? – recepcjonistka miała naprawdę męski głos.
- Nie.
- Ile lat ma twoja siostra?
- Cztery.
- Dlaczego nie ma z wami mamy?
- Pojechała siedzieć z siostrą. Bo ciocia ma raka i niedługo umrze.
 Kobiety przez chwilę milczały, patrząc po sobie. Denerwowały mnie. Potem mama Matyldy powiedziała, że mam przez moment posiedzieć i poczekać. Usiadłem więc obok Matyldy.
- Masz fajne włosy – rzuciłem w jej kierunku. Spojrzała na mnie z góry. Bardzo mocno zaciskała usta. Trochę dziwnie wyglądała z taką miną, ale wciąż była bardzo ładna.
- Ty też – powiedziała. A potem, podobnie jak w samochodzie usiadła zupełnie prosto, bokiem do mnie i znów zaczęła machać nogami. Obserwowałem ją, trzymając Cecylię za rękę. Matylda milczała i patrzyła w ścianę. Była niesamowita.
 Potem pani z recepcji poszła na chwilę do jakiegoś pomieszczenia i przyprowadziła brodatego doktora. Wszyscy udaliśmy się do dużej sali, w której na łóżkach leżało wiele dzieci.
 Kiedy doktor już położył Cecylię w łóżku pod oknem, mama Matyldy zamieniła z nim parę zdań, po czym prostu obróciła się i wyszła. Matylda podążyła za nią, stawiając małe kroczki w swoich błyszczących baletkach. Stałem i patrzyłem za nimi, póki nie opuściły sali. Potem zostawiłem na chwilę doktora Cecylię i wyjrzałem na korytarz, by jak najdłużej patrzeć na oddalającą się Matyldę. Kiedy znikła mi z oczy oparłem się o ścianę. Serce biło mi tak szybko, jak szybko Kosma potrafi układać kostkę Rubika. A Kosma układa kostkę Rubika w zawrotnym tempie, możecie mi wierzyć. I kiedy tak stałem pod ścianą, na chwilę przycisnąłem dłoń do piersi, żeby uspokoić biegnące serce. Zamknąłem też oczy, a gdy je otworzyłem, Matylda stała przede mną. Miała poważną minę, wyciągała przed siebie rękę, na której leżały dwa, zawinięte w srebrny, błyszczący papier cukierki.
- Lubisz marcepan? – spytała.
Zamrugałem parę razy. Nigdy wcześniej nie jadłem marcepana.
- Weź – powiedziała. Tak, jak kazała, wziąłem jednego cukierka, rozpakowałem go. Włożyłem do ust i przegryzłem. Był przepyszny. Matylda patrzyła, jak jem. Cały czas stałą naprzeciwko mnie, dość blisko. Obserwowała, jak delektuję się smakiem specjału, którego nigdy wcześniej nie miałem w ustach. Uśmiechnąłem się, ale ona nie odpowiedziała mi uśmiechem. Uniosła brodę do góry i patrzyła mi w oczy jeszcze chwilę po tym, jak zjadłem marcepan. Potem wcisnęła mi w rękę drugiego cukierka.
- Dla twojej siostry – powiedziała, obróciła się i poszła przed siebie długim korytarzem. Jej czerwone loki kołysały się w obie strony w zależności od tego, na której nodze stanęła. Doszła do końca korytarza i uśmiechnęła się do pani z recepcji. Potem znikła za białymi drzwiami wejściowymi.
 Wciąż jeszcze stałem przy ścianie, w ręku ściskałem cukierka, a w ustach czułem jeszcze pyszny, niepowtarzalny smak marcepana.


 Cecylia leżała w szpitalu jeszcze przez trzy dni. W ciągu tych trzech dni siedziałem przy niej codziennie, noce spędzałem na kozetce w gabinecie brodatego doktora. Mama Matyldy musiała powiedzieć temu doktorowi, że jesteśmy sami, bo nikt nas ze szpitala nie wygonił. Dostawałem nawet, tak jak Cecylia szpitalne jedzenie. Było o wiele lepsze od brei, którą karmiła nas pani Miranda.
 Co do pani Mirandy, to chyba właśnie ona zadzwoniła do mamy, kiedy przez trzy kolejne dni zastała nasz dom pusty. Mama dzwoniła na policję i do szpitali i wreszcie dowiedziała się, gdzie jesteśmy. Pamiętam, jaka była ze mnie dumna, że tak dobrze zająłem się Cecylią w czasie jej nieobecności. Potem mama miała problemy. Nie wiem, czy to doktor, czy może pani z recepcji, która miała głos jak facet, ktoś w każdym razie doniósł na policję, że mama zostawiła mnie i Cecylię samych w domu. Potem mama chodziła do sądu, miała czerwone oczy. Parę razy musiałam rozmawiać z bardzo wysokim panem i panią w okularach. Powiedziałem im, że mama jest przednia i że traktuje nas dobrze. Pytali mnie, czy mama pije alkohol, czy pali w domu, czy często nie wraca na noc. Powiedziałem, że mama jest w porządku i żeby dali jej spokój. Głupi nie jestem.

 Kiedy wszyscy razem poszliśmy po tej sprawie z sądem na lody, mama nawet uśmiechała się. To były trzydzieste trzecie urodziny mamy. Powiedziała, że jest bardzo szczęśliwa, że nas ma i że cieszy się, że nas jej nie zabrali. Powiedziała też, gdyby jej nas zabrali to by było dla niej tak, jakby cały świat jej spadł na głowę.


 Wiele razy później zaglądałem do Phraeox. Na początku chodziliśmy tam wszyscy, z chłopakami, ale po jakimś czasie chłopakom się znudziło ciągłe siedzenie pod płotem. Straciłem autorytet, przestali mnie słuchać. Musiałem pobić się z Beniaminem, żeby znowu zaczął mnie szanować. Bo wcześniej nawet głośno naśmiewał się ze mnie, że tylko mi dziewczyny w głowie. Denerwował mnie bardzo, bo wcale nie myślałem o jakichś tam dziewczynach. Szukałem tylko Matyldy. Raz ją nawet widziałem, kiedy przechodziła z koleżankami do innego budynku. Była już wtedy wrzesień i zrobiło się chłodniej, dlatego dziewczyny nie miały już lekcji na dworze.
 W każdym razie wtedy, kiedy widziałem Matyldę, jak szła do biblioteki, byłem sam, bo chłopacy powracali już z powodu siąpiącego deszczu do domów. Krzyczałem, żeby podeszła do płotu, żeby chociaż na mnie spojrzała, ale kiedy wreszcie obróciła się w moim kierunku, zupełnie spanikowałem. Chwilę patrzyła na mnie, nawet się zatrzymała, a potem ruszyła przed siebie za innymi dziewczynami.
 Byłem potem bardzo zły na siebie. Mogłem zrobić cokolwiek, żeby wtedy do mnie podeszła, ja jednak stałem bez ruchu jak zupełny idiota. Chwyciłem się mocno palcami metalowych prętów, z których zbudowany był płot i chyba nawet otworzyłem usta. Kiedy znikła mi z oczu, spędziłem stojąc tak jeszcze parę minut. To było dziwne.


 We wrześniu rozpoczęła się szkoła w mojej dzielnicy. Musiałem wstawać zupełnie rano i siedzieć w ławce przez pięć godzin z rzędu. Robiłem to tylko dlatego, żeby mamie nie było przykro. Wszyscy inni chłopacy też chodzili do szkoły, tylko mały Pat nie chodził, bo był jeszcze za mały. Pewnego dnia, po szkole wybrałem się z Beniaminem do niego, do domu. Nigdy wcześniej tam nie byłem, zawsze chodziliśmy tylko po ulicach, nie spotykaliśmy się w naszych domach. Nie lubiliśmy ich. Były zbyt ciemne i zbyt ponure, tak to już było.
Benjamin zaprosił mnie do domu, żeby mi pokazać swoją mysz. Udało mu się ją złapać dzień wcześniej i trzymał ją w słoiku.
- Jest bardzo szybka – opowiadał mi w drodze – Najszybsza na świecie, serio.
Byłem ciekawy tej myszy. Sam nigdy nie miałem swojego własnego zwierzęcia. Tylko psa, Felixa mieliśmy, ale on kulał na jedną nogę i zaczynał ślepnąć. Zresztą już chyba mówiłem o Felixie.
 No więc szliśmy do Beniamina do domu i robiło się już ciemno. Beniamin mieszka w takim zaułku, gdzie psy wyją nocami. Żeby dostać się do niego do domu, trzeba przejść przez podwórko na tyłach salonu fryzjerskiego, który już dawno zamknęli, a potem znaleźć dużą dziurę w płocie. I potem się idzie taką długą wąską uliczką i już się jest. Poszliśmy tam razem, we dwójkę i wreszcie dotarliśmy pod drzwi jego mieszkania. Coś tam bardzo śmierdziało dymem. Już chciałem nacisnąć klamkę i spojrzałem na Benjamina. Wglądał na bardzo wystraszonego. Podszedł do okna i kiedy zajrzał do środka zaczął się bardzo trząść. Nie wiedziałem, co mu się stało.
- Co z tą myszą? – spytałem cicho.
Benjamin, zdaje się, zupełnie zapomniał o myszy. Przysiadł na schodach obok i schował głowę między kolanami. Podszedłem do okna i zajrzałem do środka, żeby zobaczyć, co tak przeraziło mojego kumpla. Wiele jednak nie zobaczyłem, bo w mieszkaniu nie było zupełnie nic. Nad podłogą, na której leżały duże sterty popiołu, unosiła się warstwa dymu. Ściany były zupełnie czarne.
- Pożar był – zakryłem usta dłonią i spojrzałem na Benjamina. Cicho zachlipał. Siedział tak i siedział, a potem wreszcie spojrzał na mnie i powiedział:
- Nie było żadnej myszy.
- Jak to? – zdziwiłem się.
- Wymyśliłem ją, bo chciałem, żebyś poszedł ze mną. Bałem się wracać sam.
- Czemu?
Benjamin wstał, minę miał niepewną, widziałem, że bardzo stara się uspokoić i nie dygotać. Był naprawdę silny.
- Wczoraj do taty przyszedł taki pan… - zaczął – Najpierw rozmawiali długo, siedzieli w dużym pokoju, na krzesłach. Ja byłem wtedy z mamą, pomagałem jej robić kolację. Mama nastawiła bardzo głośno radio, ale słyszałem, jak tata zaczął krzyczeć… Tamten pan też krzyczał, bardzo głośno. Potem usłyszałem, jak ktoś wybija okno… - objął się rękoma, chwilę milczał, był przednim chłopakiem, nawet nie płakał.
- I co było potem? – spytałem.
- Ten pan wyrzucił przez okno nasz obraz, na którym namalowany był pradziadek. Wszyscy lubiliśmy ten obraz. Bardzo go lubiliśmy, a on go wziął… i wyrzucił… - jakiś pies zaszczekał tuż pod naszymi nogami, aż podskoczyłem, ale Benjamin nawet nie drgnął. Musiał być do tych psów przyzwyczajony. Nabrał w usta powietrza i mówił dalej:
- Tata popchnął tamtego pana i go uderzył. Słyszałem z kuchni, jak się bili. Mama zgłośniła radio maksymalnie, ale i tak wszystko słyszałem. Potem ten pan krzyknął, że mój tata ma czas do jutra i że inaczej wszystko pójdzie z dymem.
 Spojrzałem jeszcze raz do wnętrza mieszkania i zrobiło mi się tak bardzo żal Benjamina. Podszedłem do niego i nieśmiało go przytuliłem. Chyba zrobiło mu się głupio, bo odsunął mnie od siebie i skończył opowieść:
- Mama powiedziała mi wieczorem, że po szkole mam nie wracać do domu. Powiedziała, że mam… zamieszkać przez jakiś czas u ciebie, i że ona musi z tatą coś załatwić. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, o co jej chodziło…
 Obaj milczeliśmy, patrzeliśmy to na siebie, to pod nogi, to zaglądaliśmy przez okno i oglądaliśmy to, co zostało z mieszkania Benjamina.


 Moja mama pozwoliła Benjaminowi u nas zamieszkać. Kiedy weszliśmy powiedziała, że jest bardzo dzielnym chłopcem. Powiedziała też, że mama Benjamina u niej była i zostawiła dla niego rzeczy i liścik. Benjamin natychmiast podbiegł do materaca, na którym kiedyś sypiał mój ojciec. Teraz leżał na nim mały, szary tobołek. Patrzyłem, jak kumpel rozwija zawiniątko i wyjmuje z niego parę ubrań i zdjęcie. Kiedy się do niego przysiadłem mogłem się temu zdjęciu przyjrzeć. Zobaczyłem ich wszystkich. Jego jasnowłosą mamę, tatę, który nosił wąsy, jego brata, który wyjechał z domu i nigdy nie wrócił (Benjamin zawsze podziwiał swojego brata, mówił, że z niego równy gość). Na tym zdjęciu był też i on sam, Benjamin. Prawie się nie zmienił, a zdjęcie musiało być zrobione dość dawno temu. Wciąż miał nawet tak samo przycięte włosy, z przodu krótkie, z tyłu trochę dłuższe.
Patrzyliśmy chwilę na tę fotografię, potem Benjamin schował ją do kieszeni i wyjął z woreczka list. Nie był to prawdziwy list, tylko nabazgrane na kartce w kratkę kilka słów. Siedziałem obok, więc mogłem przeczytać, co napisała mu mama:
Beniaminie, bądź dzielny. Wszystko będzie dobrze, muszę załatwić tylko parę spraw. Wrócę po Ciebie, czekaj na mnie cierpliwie, nie sprawiaj mamie kolegi kłopotów, chodź codziennie do szkoły i przynoś dobre stopnie. Mama.
Pod spodem innym pismem ktoś dopisał „i tata”. Benjamin przeczytał liścik parę razy, potem wetknął go do tej samej kieszeni, do której wcześniej schował zdjęcie, spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.

 I tym sposobem miałem brata. Razem chodziliśmy do szkoły, razem po szkole wracaliśmy do domu, razem kupowaliśmy gumy i odrabialiśmy lekcje. Cecylia bardzo Benjamina polubiła. Dużo się razem bawili. Benjamin nigdy nie miał siostry, chociaż skrycie o tym marzył. Powiedział mi o kiedyś, kiedy rozmawialiśmy wieczorem. Był przednim bratem. Po miesiącu tak się ze sobą zżyliśmy, że dosłownie nie odstępowaliśmy siebie na krok. Zdobyłem się nawet na odwagę i pewnej nocy opowiedziałem mu o Matyldzie, o jej czerwonych włosach, przednim samochodzie i błyszczących baletkach ze wstążkami. Wspomniałem nawet o marcepanie. Benjamin cieszył się moim szczęściem. Zachowywał się jak prawdziwy brat. Oznajmił z powagą, że jeśli tylko chcę, możemy nawet codziennie chodzić po lekcjach do Phraeox i odnaleźć Matyldę. Bardzo się z tego ucieszyłem, że tak powiedział.
 Niestety, nigdy nie poszliśmy do Phraeox razem. Tej nocy zbudził nas dzwonek do drzwi. Była to połowa października i na dworze wiał zimny wiatr, który wtargnął do pokoju, kiedy mama otworzyła. W drzwiach stała mama Benjamina. Twarz miała zawinięta w zieloną chustę, ale poznałem ją po oczach. Tak samo, jak Benjaminowi, jej oczy też zwężały się bardzo, kiedy się uśmiechała. Tamtej nocy uśmiechała się cały czas. Najpierw, kiedy witała się z moją mamą i dziękowała jej za wszystko niemal na kolanach, wręczyła jej także czekoladę. Gdy Benjamin ją zobaczył zapomniał o dumie, honorze i sile. Po prostu stał i płakał, wtulony w jej szarą spódnicę. Zastanawiam się czasem, czy też bym się tak zachował, gdybym był na jego miejscu.
 Mama Benjamina zabrała go tamtej nocy z miasta i już nie wrócili. Przed odjazdem tylko na moment stanęliśmy naprzeciwko siebie. Położyliśmy sobie dłonie na ramiona i patrzyliśmy sobie w oczy. Nic nie powiedzieliśmy, ale patrząc tak na siebie składaliśmy niemą przysięgę. Że jeszcze się spotkamy. Wiem, jak wygląda świat i wiem też, że tacy bracia jak my po prostu byliśmy skazani na to, żeby się jeszcze kiedyś zobaczyć.
 Kiedy obudziłem się rano, czułem się bardzo nieswojo. Chyba było mi smutno, ale nie wiem, czy tak można to opisać, nie jestem mocny w opisywaniu uczuć, przyznaję. Pomyślałem sobie wtedy, leżąc na materacu, że dobrze byłoby znaleźć sobie nową bratnią duszę. Nie wiedzieć czemu, zaraz też stanęła mi przed oczami Matylda.


 Są takie dni, że po prostu nie wiadomo, jakim cudem spełniają się marzenia. W piątek, ostatni dzień października, spełniły się aż dwa. Kiedy rano wstałem, poczułem zapach papierosów. Zdziwiło mnie to, bo mama nie paliła w tamtym okresie. Kiedy wszedłem do kuchni, natrafiłem na ciemne spojrzenie stryja Nikodema. Siedział na krześle, miał na sobie granatowy szlafrok. Wyglądał bardzo dostojnie. Czarne włosy zaczesał sobie do tyłu, a zarost, który zwykle nosił, zgolił zupełnie.
- Podoba mi się fryzura stryja – powiedziałem, siadając. Ziewnąłem głośno i przetarłem oczy. Stryj wpatrywał się we mnie przenikliwie, wreszcie się uśmiechnął.
- Byłeś grzeczny, Joachimie? – spytał zachrypniętym od papierosów głosem. Miał bardzo podobny głos do taty i często, kiedy mówił, miałem ciarki. Tym razem też.
- Przednio grzeczny, przednio – uśmiechnąłem się szeroko.
I wtedy stryj Nikodem wyjął zza pleców torbę. Rzucił ją w moim kierunku.\
- Masz tu od stryja – powiedział – Żebyś mnie dobrze wspominał.
 Przez chwilę nie wiedziałem, co mam robić. Widziałem skórzany materiał, który wystawał z torby, tak pięknie i groźnie błyszczał w dziennym świetle. Zastanawiałem się, czy rzucić się stryjowi na szyję, czy też przymierzać wymarzoną kurtkę. Wybrałem drugie rozwiązanie, ponieważ na pierwsze nie mogłem się zdobyć.
 Kurtka była czarna i o wiele za duża. Mimo wszystko jednak uznałem, że zdecydowanie jest najlepsza na świecie. Taka kurtka, guma do żucia w ustach i cała dzielnica jest moja, pomyślałem. Stryj Nikodem patrzył, jak walczę z czarnym materiałem, uśmiechał się przy tym trochę kpiąco, trochę sympatycznie i gdy skończyłem mierzyć kurtkę powiedział, że spokojnie można mnie pomylić z ojcem, taki jestem do niego podobny. Wtedy emocje wzięły górę i podbiegłem do stryja. Wziął mnie na ręce, podniósł wysoko w górę i obracał w koło, śmiejąc się przy tym głośno. Jaki byłem szczęśliwy…

 Tamtego dnia szedłem do szkoły bardzo powoli. Chciałem, żeby każdy zobaczył mnie w nowej kurtce. Kto tylko był na ulicy miał mnie podziwiać i zazdrościć mi. W czasie lekcji pozwoliłem Kosmie i Filpowi mierzyć moją kurtkę. Kosma nawet chciał ją ode mnie odkupić.
- Jestem od ciebie wyższy, lepiej na mnie leży – mówił. Nie słuchałem go jednak wcale. Kurtka była przednia i tylko moja.
Po lekcjach w przypływie odwagi zamiast wracać do domu, skierowałem się w stronę Phraeox. Nie byłem tam od czasu, kiedy zamieszkał u mnie Benjamin. Doszedłem do płotu, nie wierząc w to, że mogę spotkać Matyldę. Tyle razy przecież czekałem na nią bez końca, całymi godzinami, bez skutku. Tamtego dnia jednak marzenia się spełniały. Było inaczej niż zwykle, Matylda wyszła ze szkoły.
- Matylda! – krzyczałem głośno – Matylda!
Spojrzała na mnie, przystanęła, po czym ruszyła w moim kierunku. Doszła do płotu i stała chwilę w pewnej odległości od niego, patrząc na mnie niebieskimi oczami. Potem powoli podeszła zupełnie blisko do mnie i złapała rękami te same szczeble, które ja trzymałem. Jej ręce dotykały moich, były ciepłe.
- Fajna kurtka – powiedziała, zadzierając głowę do góry.
Uśmiechnąłem się. Wtedy nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
- Może chcesz przymierzyć? – spytałem.
Przez chwilę milczała, po czym wzruszyła ramionami. Odsunąłem się trochę od płotu i powoli rozpiąłem srebrny zamek. Zdjąłem z siebie kurtkę i podałem ją Matyldzie między szczeblami. Dziewczyna wzięła ją w ręce, delikatnie przejechała dłonią po sztywnym materiale, wreszcie powoli założyła na siebie moją kurtkę.
 Wyglądała tak, że mimo, iż starałem się zamknąć usta, wciąż trzymałem je otwarte. Matylda okręciła się wokół własnej osi, włożyła ręce do kieszeni, wyjęła je, po czym jeszcze raz włożyła.
- Matylda – było to wszystko, co mogłem powiedzieć. Przez chwilę, która trwała bardzo długo, zastanawiałem się nad czymś. Potem zebrałem w sobie siłę i oznajmiłem drżącym głosem:
- Jeśli ci się podoba, możesz ją sobie wziąć.

 Nie zmieniła wyrazu twarzy, dalej stała bez ruchu i patrzyła na mnie z lekko uniesioną głową. Potem nagle zrobiła dwa kroki i już stała przy płocie, zwinnie przecisnęła się między szczeblami. Zanim zdołałem cokolwiek zrobić, podeszła do mnie i pocałowała mnie w usta. Wysunęła swój język, ja także wysunąłem swój. Stykaliśmy się tak przez chwilę językami, patrząc sobie w oczy. Nagle Matylda odsunęła się ode mnie, powoli wytarła usta wierzchem dłoni, wciąż na mnie patrząc. Potem spojrzała gdzieś ponad moim ramieniem, w dal.
 Obróciłem się i moim oczom ukazał się nadjeżdżający, czerwony samochód. Spodziewałem się zobaczyć w nim burzę czerwonych włosów mamy Matyldy, ale zamiast tego spostrzegłem łysą głowę jakiegoś mężczyzny. Na jego nosie błysnęły srebrne binokle. Mężczyzna zaparkował, uśmiechnął się do Matyldy, a ta, nie spojrzawszy nawet na mnie podeszła do kabrioletu. Wsiadła do środka, usadowiła się na przednim siedzeniu i włożyła dłonie w kieszenie mojej skórzanej kurtki.
 Kiedy odjechali usiadłem na ziemi, owinąłem rękami kolana i zapłakałem po raz pierwszy w życiu.


J.Wks 2008

Powiedziała Konstans


Oparła się wygodnie w bujanym fotelu i założyła nogę na nogę. Zamszowa szpilka, sex, drugs and chanel. Patrzyłam na nią i wtedy właśnie Powiedziała Konstans, że ludźmi rządzi strach. To aż śmieszne, jak bardzo boimy się coś stracic w dzisiejszym świecie przekręciarzy biznesiarzy. Uczucie jak uczucie, mówisz. Patrzeć jak ucieka, przelatuje przez palce, jak takie nasze drobnostki przebiegają na drugą stronę ulicy, bo się nas wstydzą. Coś gubimy na raz dwa trzy wypada nam z kieszeni i toczy się po po schodach, spada powoli. Odchodzi ktoś, kogo ściskamy bardzo wytwale przez całe godziny, pewnego dnia nie ma poduszki obok. Rządzi nami strach przed utratą czegoś istotnego, dlatego najłatwiej przed tymi istotnymi rzeczami się bronić. Należy nie nadawać rzeczom wartości, nie nadawać wartości czynom i słowom, naszym wyobrażeniom. Nie boli przecież utrata czegoś, czego nie ma. I każdy, kto tego posmakował – mówię teraz o wolności od strachu – rozdaje tą wolność innym, rozlewa ją wokół siebie i zachęca do przyjęcia postawy uczuciowego odpychacza, gracza słownego, zabawiarza i człowieka na jeden pocałunek, na jeden raz, na jeden gest. Bo jeśli czegoś nie ma nie można tego stracić. Przerażona dziś upuszczam słowa.  Należy porwócić do unikatowego piękna znaczeń. Trzeba zrozumieć, że utrata wcale nie musi bolec aż tak okrutnie, że wcale nie musi byc utraty, jeśli tylko będzie się szło w odpowiedni sposób, stawiając jedną nogę przed drugą a nie przeskakując raptem całe oceany znaczeń. Patrząc komuś w oczy i widząc tylko odbicie w okularach, rogowe oprawki. Prawdopodobnie chodzi tu o nauczenie się ponownie tej naturalnej prostoty nieodłącznie związanej z upływem czasu. Stoimy właśnie w sednie problemu. Przeskakiwanie kolejnych mórz, błędne rozwiązania. Opętani tym, co na nas spada, nie ma czasu na czytanie książek, bo przecież zakończenie jest najciekawsze. Ciekawa jestem, kiedy zaczniemy oglądac filmy od końca. Tak to wszystko właśnie postrzegam i postuluję za powrotem do piękna. Jesteś dobrym nauczycielem? - spytała Konstans