Tego dnia, kiedy runęły ostatnie budynki ostatniego z miast
z nieba spadł deszcz, którego krople były ciężkie i lodowate. Mieszkańcy
pozbawieni schronień stali bezwładnie wymachując rękoma niczym małpy, nadzy i
bezbronni, szukając w głowach wspomnień o miejscach bezpiecznych, pachnących
spokojem. Woda była sroga, zmywała więc nie tylko brud i ciepło z ciał ludzi,
ale uderzając coraz silniej w ich czaszki poczęła zmywać także wspomnienia lat
sielanki. Na lata te składały się dni, których wtedy nie potrafili należycie
przytrzymywać, słowa, które wypowiadali nie zwracając uwagi na wielość ich
znaczeń i wreszcie same znaczenia, ukryte w gestach powtarzanych każdego ranka.
W płucach ludzi wzrastały niepokoje, w głębiach ich oczu wylęgały się dziecięce
lęki, by powoli wyczołgiwać się w kierunku światła. Chcąc znaleźć
ucieczkę przed deszczem, a znajdując spojrzeniem jedynie prochy miast, w
porywie rozpaczy ludzie zaczęli chować się jedni pod drugimi, biorąc na ramiona
słabszych i bezbronnych, wypychając ich w górę, w kierunku stracenia, aż utworzyli
piramidę sięgającą nieba, na której szczycie płakały dzieci.